Po drodze do Vik mielismy maly incydent... dostalismy kamyczkiem lecacym prosto spod wielko-kolowego auta terenowego. Niestety kamyczek moze i byl maly, ale predkosc tamtego auta plus naszego okazala sie na tyle duza, ze sila uderzenia o nasza szybe zadecydowala o wyniku 1:0 dla kamyczka...
.... Pekniecie z kazda chwila sie poglebialo i szlo w strone srodka szyby a my z nosami na kwinte nie wiedzielismy co robic - wracac do Reykjawiku do mechanika (watpilismy w obecnosc mechanikow na naszej dalszej trasie, a nawet jakby byli to nie moglismy oczekiwac ze beda miec akurat na zbyciu ogrzewana szybe do Forda Focusa na zbyciu).
No nic, nie mielismy wiele czasu bo niebawem trzeba bylo pospieszyc w strone promu. Wiec doszlismy do wniosku ze zdajemy sie na wole nieba i nadzieje, ze pekniecie w koncu ustanie i da sie dojechac moze do promu, moze do Norwegii, a moze nawet do Uppsali...
Po drodze zahaczylismy o super miejscowke Vik, ktora urzeka nie tylko czarnymi plazami ale obecnoscia maskonurow na wyciagniecie reki. Te cudne ptaszki wogole sie nie boja ludzi i mozna do nich podejsc na pol metra i obstrykac je na wszystkie spodoby. Potem Art zaliczyl mala kapiel w morzu, troche z mojej winy, bo mu powiedzialam "biegnij", jak chcial sie przedostac z jednej skaly na druga... niestety fala okazala sie zlosliwa i odbijajac sie od skaly zrobila mu mala kapiel :)
Potem kierujac sie na Wschod wpadlismy na pomysl, zeby nastepne dwa dni skorzystac z autokarowych wycieczek i wybrac sie troche w Interior. Jakoze nasze autko nie nadawalo sie ani na kamieniste drogi, ani na przeprawy przez rzeki, wycieczka takim terenowym autokarem byla swietnym wyjsciem.