W drodze na zachod wybralismy chyba najgorsza ze wszystkich istniejacych na Islandii! Jechalismy droga wzdluz wybrzeza, miedzy morzem po lewej a osuwajacymi sie skalami po prawej. Szybko zrobilo sie ciemno, zaczal padac deszcz, a szutrowa trasa okazala sie pelna dziur, niewiadomo-jak-glebokich-kaluz i glazow spadajacych ze zboczy. Sami nie wiedzielismy czy sie smiac czy plakac kiedy zapalila sie nam lampka braku paliwa. Wlasciwie to nie mielismy zbyt wielkiego wyboru i musielismy dojechac przynajmniej do Grindaviku z nadzieja, ze beda miec chociaz stacje benzynowa, o kempingu juz nie wspominajac.
Udalo sie nam dojechac calo i zdrowo, stacja byla ale zamknieta, a obok kawalek pola z jednym bobilem. Miasteczko jakby wymarle o tej porze nocy. Zmeczeni do granic wytrzymalosci rozlozylismy w milczeniu namiot i poszlismy spac, dziekujac niebu ze juz nie pada i ze jest choc kawalek trawy na ktorym mozna rozlozyc namiot.
O benzyne, prysznic i cos do jedzenia postanowilismy sie pomartwic rano.