Lecimy rano Jet Airways z terminalu domestic w Mombaju do Trivandrum. Lot mial tylko 15 minut opoznienia. W samolocie (tanich linii?) podawano normalnie napoje i cieply posilek. Po posilku kazdy dostal tajemnicza torebeczke z jeszcze bardziej tajemniczymi nasionkami. Z ciekawosci spytalam stewardsy co jest w srodku, okazalo sie ze to taki milutki zwyczaj, cos na ksztalt szkockiego after-minta, czyli w tym przypadku mietowe ziarenka dla poprawienia trawienia i smaku w ustach. Mniam mniam. Nawet Artek sie skusil :) (!!!!!)
Po wyladowaniu udalismy sie do malego stanowiska z informacja turystyczna, zgarnelismy darmowa mapke, spytalismy o hotel (pani mogla zaoferowac jedynie pokoj w centrum za 2600), podziekowalismy za oferte taksowki i ruszylismy w ten upal i skwar na przystanek w poszukiwaniu autobusu, odganiajac natretnych riksiarzy i taksowkarzy. Przystanek okazal sie nie wygladacym zupelne na przystanek - poprostu kawalkiem cienia zapchanym oczekujacymi na autobus kobietami, ktore speszone usmiechaly sie zza swoich kolorowych ust na widok moich blond wlosow. Nikt nie umial powiedziec kiedy nadjedzie autobus, ale wszyscy wiedzieli ze kiedys w koncu bedzie. Stanelismy wiec i my, starajac sie uszczknac troche cienia, bo skwar byl nieziemski. W koncu poczulam stukanie w ramie i tym samym dano nam do zrozumienia, ze nadjezdza nasz autobus. Resztkami sil udalo nam sie wejsc, lub tez zostalismy wepchnieci do srodka i na stojaka (choc akurat Artur odrazu dostal propopozycje siedzenia obok przystojnych mlodych indian szczerzacych zeby na jego widok) po wybojach ruszylismy na pierwsza przejazdzke po bezdrozach Kerali. Po mniej wiecej pol godzinie dotarlismy do Fort East, gdzie udalismy sie do informacji zeby dowiedziec sie, ze panowie w niej pracujacy wlasciwie nie znaja angielskiego i niewiele moga nam pomoc. Postanowilismy sie nie poddawac, wzielismy riksze na dworzec i zaczelismy szukac jakiegos polaczenia do Kovalam. Nikt nie umial nam pomoc, oprocz policjanta ktory stwierdzil, ze autobus odjezdza z peronu numer osiem. Chwile potem siedzielismy juz w autobusie, ktory wprawdzie nie jechal bezposrednio do Kovalam, ale mielismy z niego wysiasc na Kovalam junction, skad mialo byc juz bardzo blisko do celu naszej dzisiejszej wyprawy. Nikt w autobusie nie byl w stanie nam jednak powiedziec kiedy mamy wysiasc, a konduktor zgarniajacy kase za bilety na moja prosbe czy moze nam powiedziec kiedy, odpowiedzial pierwsze (i jak sie okazalo ostatnie) stanowcze "no"!
W koncu jakas pani sie nad nami zlitowala "I tell you". i tak udalo nam sie wysiasc na czas, in the middle of nowhere, w najwiekszym skwarze. Predziutko udalismy sie do riksiarzy, ale ze zawolali jakas smieszna sume za odcinek 2 km, wiec poczlapalismy na piechote, po drodze zatrzymujac sie przy kiosku zeby kupic wode. W tym czasie dojechal do nas riksiarz skruszony, z wesola mina ze on nas zawiezie na plaze i jeszcze znajdzie nam hotel. Jako ze zszedl z cena do naszej, wgramolilismy sie do srodka (co z dwoma plecakami i torba z aparatem wcale nie jest takie proste) i ruszylismy w dol, w strone morza. Okazalo sie to najlepiej wydanym 20 rupii, bo gosc nagral nam super miejscowke z basenem, z widokiem na plaze za 600 rupii (WIllson tourist home).
Po prysznicu i odpoczynku rzucilismy sie w morze i do wieczora jak dzieci skakalismy przez fale, poczym oddalismy sie rozkoszom jedzenia u Beatlesow, na werandzie z widokiem na morze. Tak milutko uplynal nam caly dzien i szybko postanowilismy, ze zostaniemy jeszcze jedna dobe zanim ruszymy dalej. To byla sluszna decyzja, bo spedzajac cala jesien i zime w Szwecji bylismy wrecz wyposzczeni i zadni slonca, plazy i wody jak nigdy!
---------------------
koszt:
330 (x2) sniadanie na lotnisku w Mumbaju
5 (x2) autobus z lotniska w Trivandrum do East Fort
20 riksza z East Fort do V. junction
7.5 (x2) autobus d Kovalam junction
20 riksza do hotelu na plazy
26 woda (2l)
600 hotel w Kovalam
600 kolacja u Beatlesow